Pielęgniarki i pozostali pracownicy szczycieńskiego szpitala mają już dość życia za głodowe pobory. Żądają od dyrekcji podwyżek płac i przekazania zaległych środków na fundusz socjalny. W placówce od blisko tygodnia trwa strajk włoski, ale personel nie wyklucza, że wkrótce sięgnie po ostrzejsze formy protestu, z odejściem od łóżek pacjentów włącznie. - Nasza cierpliwość się wyczerpała - mówią zgodnie zdesperowane pielęgniarki.

Praca za głodowe pensje

OSTATNI GEST DOBREJ WOLI

Napięcie w szczycieńskim szpitalu utrzymuje się już od kilku tygodni. Przedstawiciele wszystkich działających w nim związków zawodowych 7 stycznia wystosowali do dyrektora Marka Michniewicza pismo ze swoimi postulatami. Domagają się w nim realizacji wspólnych uzgodnień dotyczących rozdysponowania środków z Narodowego Funduszu Zdrowia przeznaczonych na podwyżki w październiku, listopadzie i grudniu ub. r., wzrostu wynagrodzeń wszystkich grup zawodowych od 1 stycznia oraz przekazania zaległych kwot na konto funduszu socjalnego. Wobec braku chęci do rozmów ze strony dyrektora, zgodnie z wolą załogi, powołano do życia komitet protestacyjny. W przeprowadzonym 28 stycznia referendum, w którym udział wzięło 226 osób spośród 311 zatrudnionych w placówce, aż 97% opowiedziało się za akcją strajkową. Od czwartku 31 stycznia w szpitalu trwa strajk włoski polegający na powolnym wykonywaniu wszelkich procedur.

- To ostatni gest dobrej woli z naszej strony. Nie wykluczamy jednak, że w przypadku braku realizacji naszych postulatów odejdziemy od łóżek pacjentów. Załoga wręcz tego żąda - mówi Agnieszka Pypkowska-Bazydło, przewodnicząca komitetu protestacyjnego.

ZMĘCZONE I WYPALONE

Przedstawiciele związków zawodowych mają pretensje do dyrektora m.in. o to, że nie przedstawił im kwoty, jaką dostał w ramach kontraktu z NFZ na nowe podwyżki, ani nie pokazał symulacji, w jaki sposób chciałby rozdzielić te środki. Problem stanowią też zaległe pieniądze z funduszu świadczeń socjalnych.

- Dyrektor zalega nam bardzo dużą sumę. Godzimy się, by zwrócił ją nawet w ratach, bo rozumiemy, że od razu wszystkiego nie odda. Taka „pożyczka” u pracowników to nasz kolejny gest w stronę dyrekcji - podkreśla Agnieszka Pypkowska-Bazydło. Zapewnia, że pracownicy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że szef szpitala ma trudności z uzyskaniem wystarczającej ilości pieniędzy z NFZ, ale nie zamierzają dłużej godzić się na głodowe wynagrodzenia.

- To dyrektor jest od tego, by załatwić pieniądze z funduszu, a my jesteśmy od tego, by za swoją pracę żądać godziwych poborów - uważa przewodnicząca komitetu strajkowego. W szczycieńskim szpitalu pracuje już od trzynastu lat. Jest instrumentariuszką na bloku operacyjnym. Jej miesięczna pensja „na rękę” to 1400 złotych.

- Nie możemy za takie pieniądze żyć, nie mając w dodatku możliwości podjęcia innej pracy, bo nasza jest zbyt odpowiedzialna i wymagająca ogromnego wysiłku, by móc zatrudnić się na drugim etacie - mówi Agnieszka Pypkowska-Bazydło. Dodaje, że personel szczycieńskiego szpitala po przeprowadzanych w minionych latach restrukturyzacjach i tak pracuje w bardzo okrojonym składzie. Do tego kadra się starzeje - średnia wieku w powiatowej placówce sięga powyżej 40 lat, natomiast młode osoby nie garną się do tak słabo opłacanej pracy.

- Schodzimy z dyżurów coraz bardziej zmęczone i wypalone zawodowo - przyznaje Agnieszka Pypkowska-Bazydło. Na niskie płace skarżą się również inne jej koleżanki. Pielęgniarki nie otrzymują od szpitala żadnych środków na dodatkowe kursy i szkolenia podnoszące ich kwalifikacje. Na dokształcanie zaciągają kredyty.

- Utrzymują nas nasi mężowie - mówią zgodnie kobiety.

ROWEREM DO PRACY

Mieszkająca w Siódmaku Grażyna Mazińska w szpitalu pracuje jako sanitariuszka już od 32 lat. Ma męża po zawale. Netto dostaje dokładnie 986 złotych. Każdego dnia, bez względu na porę roku czy panujące warunki atmosferyczne, dojeżdża z domu do pracy rowerem.

- Gdybym dojeżdżała autobusem, wydałabym na bilety chyba całą moją pensję - mówi pani Grażyna.

SPOTKANIE BEZ PRZEŁOMU

W piątek 1 lutego dyrektor Marek Michniewicz spotkał się z zarządami związków zawodowych i wyraził zgodę, by związkowcy mieli wgląd w dane finansowe szpitala. Zobowiązał się również do ponownego przeliczenia pieniędzy z kontraktu z NFZ i przeznaczenia ewentualnej rezerwy na podwyżki dla personelu. Efekt spotkania nie satysfakcjonuje jednak protestujących.

- Wgląd w dane szpitala powinniśmy mieć już dawno, więc o żadnym przełomie nie ma mowy - nie pozostawia złudzeń Agnieszka Pypkowska-Bazydło. Strajk włoski w placówce będzie trwać do odwołania, a kolejne spotkanie z dyrektorem przewidziano na przyszły tydzień. Protestujący mają świadomość, że sytuacja nie poprawi się, jeżeli nie zostaną wprowadzone odpowiednie rozwiązania systemowe gwarantujące większy dopływ pieniędzy dla szpitali z funduszu. Obecnie placówka w Szczytnie za jeden punkt, czyli każdą wykonywaną tu procedurę ma otrzymywać z NFZ 10 zł 70 gr. Dla porównania np. w Warszawie kwota ta wynosi 14 złotych.

- Nie chcemy jednak dłużej czekać na to, że w końcu przyjdą jakieś pieniądze z ministerstwa. Obecnie jedyną instancją, od której możemy się zwrócić o podwyżki jest dyrektor - podkreśla Agnieszka Pypkowska-Bazydło.

STAROSTA LICZY NA ROZSĄDEK

Zaniepokojenia sytuacją w szczycieńskim szpitalu nie kryje też starosta Jarosław Matłach. Zaznacza jednak, że kierowany przez niego samorząd niewiele może zrobić, by załagodzić konflikt między dyrekcją a personelem.

- Bardzo bym chciał, aby pracownicy szpitala zarabiali więcej, ale to się nie zmieni, dopóki nie ulegnie zmianie system finansowania służby zdrowia w kraju - mówi starosta.

Co będzie, jeśli pielęgniarki zdecydują się odejść od łóżek pacjentów?

- Nie dopuszczam takiej sytuacji. Liczę na rozsądek naszego personelu - mówi Jarosław Matłach.

Agnieszka Pypkowska-Bazydło uważa jednak, że ciągłe odwoływanie się do poczucia odpowiedzialności i etyki zawodowej już nie skutkuje.

- Ciągle mówi się nam o rozsądku i bazuje na naszym powołaniu niepozwalającym pozostawić pacjenta bez opieki. Nasza cierpliwość już się jednak wyczerpała.

Ewa Kułakowska/Fot. A. Olszewski

PS.

Mimo kilkakrotnych prób, nie udało się nam skontaktować z dyrektorem Michniewiczem, konsekwentnie unikającym mediów.