Ledwie się człowiek na kilkanaście dni ze Szczytna urwie, a tu zmiany, że oczom trudno uwierzyć. Przy „Filipsie”, gdzie kiedyś narzekałem na śmietniki widoczne prosto z okna, powstał bardzo przyjemny skwerek i jeszcze fajniejszy, bardzo potrzebny parking. Przy innej śródmiejskiej restauracji widać już prawie całą bryłę powstającej nad jeziorem budowli, wiadomo jak będzie wyglądał nasz mam nadzieję najbardziej reprezentacyjny lokal. I oby tak dalej. Gratulacje serdeczne za naprawdę doskonałą pracę dla promocji Szczytna. Z drugiej strony – tu apel do tak szanowanej przeze mnie Pani Burmistrz – solidny kawałek placu Juranda zajął kolejny drewniany maszkaron, podobno budka z lodami. Jak do tego dojdzie jeszcze zjeżdżalnia i bujany samochodzik albo rumak na sprężynach to będziemy mieli nie bajkowy zakątek, ale kawałek Pcimia Dolnego w najbardziej atrakcyjnym punkcie miasta. Jeżeli Pani zastępca pan Kaczmarczyk ma akurat taki odpustowy gust to jego sprawa, tylko dlaczego ma cierpieć na tym estetyka samego centrum? Nie wystarczą te budy ulokowane wokół redakcji „Kurka” i zielone straszydło WC? Bardzo proszę walnąć rączką w stół i zrobić w końcu z tym porządek!

Jak już sobie ulżyłem, to wracajmy do stołu. Tym razem stołu zapełnianego przez kuchnię izraelską, z którą miałem bezpośrednio do czynienia przez ostatnie dwa tygodnie. A jest to kuchnia o wielkich tradycjach, utrwalonych przez wieki układach potraw, a co najważniejsze każdy może tam znaleźć coś dla siebie. Wybór jest bowiem ogromny. Mogłem więc zajrzeć zarówno do wielkich reprezentacyjnych restauracji Jerozolimy, Tel Awiwu, Eilatu czy Tyberiady, zacisznych knajpek portowej Hajfy (tu, przyznam, czułem się najlepiej) czy w końcu samoobsługowych barów kibucowych ulokowanych przy drogach (doskonałych) nawet pośrodku pustyni.

Co zrobiło na mnie największe wrażenie – to różnorodność oferowanych potraw. Od mięs, ryb – w tym najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłem śledzi, po prostu się nimi zajadałem już od śniadania – przez dziesiątki kompozycji warzywnych, po słodycze, twarogi w fantazyjnych wydaniach i w końcu potrawy tradycyjne. Po tej krótkiej penetracji izraelskiej kuchni wydaje mi się, że łączy ona walory smakowe wszystkich stron świata, tak jak połączono w jednym tyglu napływających do Izraela imigrantów. Nie znając języka hebrajskiego, najłatwiej w tej chwili dogadać się tam … po rosyjsku!

Duże wrażenie zrobiły na mnie powszechnie serwowane ryby a szczególnie filety rybne zapiekane w warzywach – głównie pomidorach – i w ostrym serze. Zupełna nowość, godna wypróbowania. Ze wspomnianych śledzi – pieczone w occie, w masie przypraw oraz zwyczajne marynowane z papryką. Oczywiście nie odmówiłem sobie spróbowania szabatowego czulentu z knedlami czy racuchów z macy i – chociaż nie jestem specjalnym amatorem słodyczy – straszliwie słodkich ciast bananowych, biszkoptów pomarańczowych czy całego wyboru ciast czekoladowych. Przyjdzie mi teraz przez parę tygodni to odrabiać. Nie udało się niestety nigdzie trafić na safardyjską baraninę z fasolą, o której słyszałem legendy, może następnym razem.

Największą niespodziankę sprawił natomiast nasz przewodnik Amos, człowiek orkiestra, dla którego nie było spraw niemożliwych do załatwienia. Widząc, że szczególnie interesuję się kuchnią obiecał wyjątkową jak na Izrael niespodziankę. Po zwiedzeniu Nazaretu wywiózł nas gdzieś w zielony tutaj interior. Zacząłem już coś podejrzewać po wyjściu z samochodu, gdyż zaleciał znany mi skądinąd swojski zapaszek. Weszliśmy do prostego kibucowego baru, gdzie na potężnych elektrycznych patelniach leżały połcie… pieczonego boczku, z metra ciętych żeberek i wspaniałe soczyste golonki, z grochem, ale bez skóry. Jak się okazało było to jedno z dwóch w Izraelu miejsc, gdzie hoduje się wieprzowinę i można na miejscu ocenić tego efekty, zaświadczam, że doskonałe.

Wiesław Mądrzejowski