Niespodziewanie nawet dla siebie wylądowałem w połowie stycznia na gorącej Kubie. Wiem, większe nieszczęścia się ludziom zdarzają, więc wcale z tego powodu nie płaczę. A jak się już tam trafiło, to nie byłbym sobą, żeby przez tych kilkanaście dni nie przeprowadzić w miarę dokładnych badań nad tamtejszą kuchnią i gastronomią. Od razu na wstępie przyznam się, że badania te omal nie zakończyły się katastrofą, bo umęczony żołądek doprowadziłem do stanu względnej używalności dopiero w dniu powrotu do kraju. A wszystko przez jedną ze szczycieńskich restauracji, która rozpuściła mnie arcysmacznymi pepperoni z grilla. Gdy na szwedzkim stole w „złotej klatce” w Varadero zauważyłem te właśnie warzywka nie mogłem sobie odmówić nałożenia na talerz solidnej porcji. Na taki sam pomysł wpadła moja żona i przyniosła mi dokładnie taki sam zestaw. Nie wypadało zostawić niczego na talerzu (dlaczego – za chwilę), więc zjadłem to wszystko, no i się zaczęło! O szczegółach nie wspomnę…

O kuchni w Varadero już ani słowa, bo jest to normalna kuchnia hotelowa taka sama jak w każdym przyzwoitym hotelu na świecie. I nie ma nic wspólnego z codzienną kubańską rzeczywistością. Jeżeli ktoś spędzi pobyt na tej nieszczęsnej wyspie w takim luksusowym, nie powiem, hotelu nie może mieć najmniejszego pojęcia o prawdziwej kuchni kubańskiej. Nam na szczęście udało się przejechać ponad 1200 km i zaglądać nie tylko do turystycznych enklaw, ale także zapuszczać się w zakamarki Hawany, Cienfuegos, Trynidad, Santiago i wielu pomniejszych miejscowości. Na Kubie od pięćdziesięciu prawie lat trwa permanentna rewolucja i obowiązują rewolucyjne zasady pracy i płacy oraz wyżywienia. Chorowity ostatnio Commandante udaje, że płaci Kubańczykom za pracę a oni udają, że pracują. Skądś sobie coś takiego przypominam, ale stary już strasznie jestem … Co do wyżywienia, to wszystko co jest niezbędne do podtrzymania życia Kubańczyk otrzymuje na kartki. Więcej można sobie kupić, owszem, ale za równoległą walutę (bo są tam dwie w obiegu – coś w rodzaju naszych dawnych bonów PKO). Ale wracamy do knajpek. Jadałem w różnych – w najlepszej chyba (a z pewnością najdroższej) na Kubie restauracji historycznego hotelu „National” w Hawanie i w dwustolikowych podwórkowych jadłodajniach na prowincji. W „Nationalu” za cenę, o której nie wspomnę, bo wstyd, zjadłem najlepszy w życiu stek wołowy. Po pierwsze kubańskie krowy nigdy w życiu nie miały w pysku ani grama pasz treściwych czy innego chemią skażonego świństwa. Pasą się po prostu pod gorącym słońcem i smakują genialnie soczyście. Po drugie - hawański kucharz potrafi przygotować stek dokładnie tak, jak sobie gość zażyczy, ani mniej ani więcej nie wysmażony niż trzeba. Bajka!

Na drugim biegunie – na wsi pod Trynidad – już za normalne kubańskie pesety, których zresztą cudzoziemcom nie wolno posiadać ani nimi płacić, zjedliśmy np. to, co sami Kubańczycy jedzą na co dzień, czyli ryżową paellę, czerwoną gotowaną fasolę z jajkami i ryby przygotowane na grillu bez najmniejszego dodatku przypraw. Co do paelli – jadałem lepsze. Kubańskie, niezależnie gdzie jedliśmy są z reguły jak dla mnie zbyt przesuszone i mało wyraziste. Nie umywają się do hiszpańskich, ale też i wybór przypraw jest makabrycznie ograniczony. Jedna tylko – w najczyściejszym kubańskim mieście, czyli w Cienfuegos mogła prawie zachwycić, gdyż oparta była o frutti di mare, jak przypuszczam gdzieś „wygospodarowane”, gdyż w normalnym obrocie ich nie ma. Natomiast polecam każdemu, kto tam trafi ryby z grilla. Obojętnie gdzie i jakie. Tamtejsi kucharze robią je genialnie przy pomocy tylko morskiej soli w różnych smakach.

Inną zaletą każdego, dokładnie każdego miejsca, gdzie na Kubie dają jeść jest muzyka na żywo. Zawsze zdarzy się kilku młodych lub zdecydowanie mniej młodych panów zupełnie przyzwoicie grających zarówno gorące rytmy, jak i np. dobre jazzowe standardy. Ale to już zupełnie inne para kaloszy wymagająca oddzielnego opisu.

Wiesław Mądrzejowski