- Nie ma to jak praca na świeżym powietrzu... - Franek Baczko, biznesmen branży surowców wtórnych głęboko zaciągnął się papierosem i dmuchnął dymem przez szeroko otwarte okno firmowego "żuczka". Pomimo ostro padającego deszczu był w doskonałym nastroju.

- Woda jest warta dokładnie tyle, ile materiał, w który wsiąknie - przypomniał pierwsze prawo Baczki, jakie udało mu się sformułować już wiele lat temu, na progu biznesowej kariery. Dzisiaj stawiał właśnie na papier. Związani z jego handlowym konsorcjum młodzi ludzie dostali rano polecenie zbierania wszystkich dostępnych papierów, które można znaleźć w Mieszcznie i okolicach. Wisząca w powietrzu wilgoć szybko wsiąkała w powiązane sznurkiem paczki starych gazet, książek, płachty kartonów i rulony plakatów. Pracowity "żuczek" powoli przysiadał na resorach. Plakaty nie cieszyły się u Franka najlepszą opinią.

- I co z tego, że ciężkie i na dobrym papierze, ale wody nie biorą - tłumaczył młodemu dostawcy targającemu kolejny rulon.

- Na co to komu potrzebne? - z niechęcią spojrzał na uwiecznioną na plakacie twarz wykrzywioną w sztucznym uśmiechu.

- "Będę Waszym prezesem" - głosił podpis pod uciętą w połowie sylwetką Rysia Bańki ubranego w śmieszny garniturek modny przed dziesięciu laty we wsiach wschodniej Kurpiowszczyzny.

- Waszym to może tak, ale moim na pewno nie - mruknął Franek, wrzucając kolejny rulon na skrzynię.

- Jakiś pożytek z tych wyborów jednak jest... - kolejni chłopcy ciągnęli wózek załadowany tym razem kolorowymi wizerunkami Dyrektora z uśmiechem wokół łysiny.

- Skąd to wszystko macie? Dużo jeszcze da się tego skołować?

- To dopiero początek, panie Franku - młodzi byli zadowoleni z siebie. - Wojtek jest w trzech komitetach wyborczych, a ja w czterech! Wolontariusze jesteśmy! Za friko rozwieszamy plakaty po całym Mieszcznie!

- No to za dużo nie rozwiesicie - Franek wskazał już prawie pełną pakę samochodu.

- Wszystko w normie i pod kontrolą, panie Franku - chłopcy roześmiali się. - Uczciwie! Jeden plakat na płot, dwa do wora!

- Tak to ja rozumiem - zawtórował im Franek - raz przynajmniej ktoś na tym całym wyborczym bałaganie coś zyska! - odpalił silnik i powoli ruszył. Nie ujechał jednak daleko. Wytrzeszczył oczy i gwałtownie nacisnął hamulec.

- Nie może być! Rudy i ty też?!

Przy krawężniku parkował czarny wypasiony "merol" z otwartym bagażnikiem. Rudy, czyli szef znanej wszystkim, z wyjątkiem tzw. organów, firmy handlującej bezakcyzowymi lizakami wyciągał z bagażnika kolejne rulony kolorowych plakatów, a jego dwaj pretorianie - Łajza i Morda z kubełkami kleju w rękach rozwieszali je na najbliższym płocie.

Na plakacie Rudy z marsową miną głosił "Wolność handlu warunkiem godnego życia".

- Rudy, na co ci to? - Franek z niedowierzaniem kręcił głową.

- A co, panie Franku, Dyrektor może, Mikoś Styczeń, połowa Mieszczna, a ja nie?

- Ale Rudy, masz przecież chyba jakiś wyrok na karku, co?

- Eee tam, jeden już prawie zatarty, a drugi jeszcze nieprawomocny. Czysty jestem jak woda prosto z jeziora! Prosto, prosto! Nawet na chwilę oka nie można z nich spuścić! - wydarł się Rudy na pomocników.

- To z jakiej listy kandydujesz? - zaciekawił się Franek.

- Niezależny jestem jak ptaszek, panie Franku! Po co mi jakaś lista? Proponowali mi, owszem, proponowali, ale na żadną nie pasuję!

- Nawet do partii zielonych osiołków?

- Nie obrażaj pan, panie Franku, uczciwego handlowca! Tam prawie każdy z samym szefem na czele po paru wyrokach! A gadać z nimi to zwyczajnie strach. Dzisiaj się dogadujemy, jutro oni mówią co innego, a pojutrze wszystko leci w telewizji. Nie ma głupich!

- To jak już o uczciwych mowa, to może byś pan pasował do Sprawnego Porządku. Podobno jak wygrają, to obiecali w ogródkach płot kolczasty założyć, zlustrować wszystkie kury i króliki, a krzaki przycinać tylko z lewej strony, bo z prawej podobno lepiej rośnie.

Rudy spojrzał na Franka, przymrużył oczy i szybko rozejrzał się dookoła. - Panie Franku, żebym tak pana nie znał od małego dzieciaka, to pomyślałbym, że no wiesz pan z tych, co pan wiesz, a ja rozumiem... Panie Franiu, masz pan swój interes, a ja swój, no nie? To po cholerę ma nam ktoś pokazywać, którą stroną po ulicy mamy chodzić albo z kim lodów od czasu do czasu wspólnie nie zjeść?

- Dobra Rudy, dobra, przepraszam, ja tylko tak, po kolei.

- Nie ma sprawy, panie Franiu. - Rudy wyciągnął z bagażnika kolejne rulony plakatów, które Morda z Łajzą pracowicie rozwieszali wzdłuż całej ulicy.

- Nie szkoda forsy Rudy, przecież nikt na to nie patrzy? - Franek sceptycznie oceniał środki wizualnego oddziaływania na wyborców.

- Nie zbiednieję - uśmiechnął się Rudy, - ale jak ja ulicę zalepię to już nikt tu nic nie spróbuje nawet powiesić. I spokój. Nie przejmuj się, zalepiaj! - popędził Łajzę, który wahał się, czy zalepić uśmiechnięte fizjonomie Rysia Bańki i Dyrektora. W braterskim uścisku szczerzyli zęby, reklamując wspólną listę.

- I to dopiero jest, panie Franku, granda - Rudy wskazał na wpół zalepione plakaty. - Przecież ci faceci, gdyby mogli, to sobie nawzajem gardła by poderżnęli. Jeszcze wczoraj. A dziś przyjaciele! Tfu... cholera - splunął Rudy. - I ja miałbym być z jakimś takim na jednej liście?! Za obrzydliwy jestem, panie Franiu.

Marek Długosz


Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.

2006.11.01