Wiele razy pisałem na tematy muzyczne. Najczęściej o tradycyjnym jazzie, bo to mój ulubiony gatunek.

Na przestrzeni lat zorganizowałem w Szczytnie wiele koncertów najlepszych polskich jazzmanów. Zawsze pod nazwą „Ten Stary, Dobry Jazz”. Rzeczywiście stary, ponieważ zapraszałem wyłącznie zespoły grające w stylu zwanym tradycyjnym, czyli składy muzykujące na sposób nowoorleański, obowiązujący w środowisku czarnych muzyków z Nowego Orleanu, na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Czyli sto lat temu. Były to początki jazzu. Po wojnie, kiedy nastał w Polsce nowy, komunistyczny porządek, na wiele lat zakazano grania owej muzyki, bo jest amerykańska, czyli wroga. Ale już pod koniec lat pięćdziesiątych władze nieco poluzowały i dźwięki z Ameryki dotarły także do Polski. Tyle że w tym czasie, w USA i Kanadzie, zapanowało już całkiem nowe szaleństwo. Rock&roll. Ta najmodniejsza wówczas „zaraza” błyskawicznie ogarnęła świat. Także i Polskę, choć z niejakim opóźnieniem wobec zachodu. Niemniej pośród „demoludów” byliśmy zdecydowanie pierwsi. Mnie także, wówczas licealistę, porwała owa prosta muzyka, dość bliska jazzowi. Zatem cofnę się dzisiaj o lat ponad sześćdziesiąt i przypomnę owe początki polskiego bigbitu. Pod hasłem „ten stary, dobry bigbit”.

Na początek wyjaśnienie językowe. Będę przecież pisał o rock&rollu, to skąd tu jakiś bigbit? Amerykańskich gwiazd muzyki rock&rollowej początkowo słuchaliśmy wyłącznie na falach kultowego radia Luxembourg. To nie było zakazane. Natomiast amerykański termin rock&roll niesłychanie drażnił nasze władze (czasy Gomułki). Wymyślono zatem określenie zamienne bigbit (po angielsku, fonetycznie, mocne uderzenie), a owe młodzieżowe rytmy starano się, o ile tylko było to możliwe, spolonizować.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.