Politycy wszystkich szczebli mówią dużo o polityce prorodzinnej, jednak rzeczywistość pokazuje, że to tylko frazesy. Żeby się o tym przekonać, wystarczy odwiedzić dwie wielodzietne rodziny z gminy Rozogi. Jedna z nich od blisko trzydziestu lat mieszka w walącej się stodole, druga w zagrzybionym budynku pieczarkarni, stanowiącym zagrożenie dla zdrowia chorującej na białaczkę 13-latki. Wójt Józef Zapert bezradnie rozkłada ręce.

Życie w stodole

W WALĄCEJ SIĘ STODOLE

Warunki, w jakich żyje trzynastoosobowa rodzina Skibów z Radostowa, przypominają te z nowel XIX-wiecznych pozytywistów, opisujących nędzę panującą na polskiej wsi. To jednak nie literatura, lecz prawdziwe życie. Trudno uwierzyć, że w centrum Europy, w XXI wieku, ludzie są zmuszeni mieszkać w walącej się stodole. Na 24 m2 gnieżdżą się państwo Elżbieta i Stanisław, ośmioro ich dzieci w wieku od 8 do 23 lat oraz dwoje wnuczków. Rodzina egzystuje tu już od blisko trzydziestu lat. Część mieszkalna składa się z dwóch pomieszczeń. Pierwsze spełnia funkcję kuchni i pralni, drugie to pokój dzienny i sypialnia w jednym. Z powodu panującej tu ciasnoty w jednym łóżku śpią po 3 – 4 osoby. Czworo dzieci Skibów jest niepełnosprawnych. – Żyjemy tylko z rodzinnego. W sumie miesięcznie to 1900 zł na rękę – mówi Stanisław Skiba. Ojciec rodziny pracuje jedynie dorywczo. Latem domowy budżet reperują pieniądze ze zbierania grzybów i jagód. Dzięki nim można kupić dzieciom szkolne wyprawki. Przez cały rok pan Stanisław wozi z lasu drewno, zapewniając rodzinie opał.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.