Warszawska starówka

Niedawno byłem w Warszawie. Tym razem wyjątkowo nie miałem nic mądrego do załatwienia. Nie miałem także żadnych zobowiązań natury zawodowej, a moim jedynym celem było wzięcie udziału w „Salonie Plakatu Polskiego” - na zaproszenie Muzeum Plakatu w Wilanowie. Impreza taka organizowana jest co dwa lata i stanowi przegląd wszystkiego, co w tej dziedzinie grafiki zrealizowano.

Zdawałoby się, że sztuka plakatu ulicznego dawno wymarła. Zastąpiły ją ogromne billboardy nastawione na skrótowy, intelektualny, czasem żartobliwy, ale zawsze nośny przekaz tekstowy. Jednocześnie formuła billboardu poniekąd lekceważy graficzną oprawę informacji. Tymczasem słynna polska szkoła plakatu zakładała spójność artystyczną koncepcji słownej przekazu z wysublimowaną formą plastyczną. I oto co się okazuje. Plakat istnieje nadal. Znakomici graficy młodego pokolenia tworzą, nawiązując do tradycji, ale także idą swoimi, współczesnymi ścieżkami. Dość powiedzieć, że aktualny „Salon” wyeksponował ponad sześćset plakatów. Wynika z tego, że w ciągu dwóch lat powstawało dziennie przynajmniej jedno dziełko, jeśli weźmiemy pod uwagę, że prezentowane prace były wyselekcjonowane z większej ilości prac nadesłanych. Pozwolę sobie zatem na drobną uwagę, stawiając się w roli recenzenta, uważającego za swój obowiązek poinformować czytelników „Kurka”, co też ciekawego dostrzegł on był podczas rzeczonego wyjazdu. Otóż pierwsze zaskakujące spostrzeżenie. Pośród grafików-projektantów dominują panie! Czy ktokolwiek słyszał o kobietach współtworzących w latach 60. – 70. słynną w świecie polską szkołę plakatu? Ja potrafię wymienić dwa, albo trzy nazwiska, ale kto poza bezpośrednio zainteresowanymi dziś je pamięta? Tymczasem nazwiska Lenica, Starowieyski, Młodożeniec, Tomaszewski, Świerzy, czy Mroszczak są na ogół znane powszechnie, choćby tylko z osłuchania. Tymczasem na tegorocznej wystawie w Wilanowie, najlepsze plakaty sygnowane były imionami zdecydowanie żeńskimi!

Nie będę dalej zanudzał czytelników fachowymi komentarzami na temat grafik, których nie mieli okazji obejrzeć osobiście. Felieton dzisiejszy zatytułowałem „Warszawska Starówka” i o niej zamierzam dalej pisać. Do Warszawy przyjechaliśmy z żoną w przeddzień wystawy, aby spędzić jeden szczególnie miły wieczór w moim rodzinnym mieście. Wytypowaliśmy warszawskie Stare Miasto, bo też dawno już nie było okazji, aby pospacerować tam wieczorową porą. Tymczasem wiele wspomnień wiąże mnie z tą częścią stolicy. Pierwsze zadanie jakie dostałem do zrobienia w Wojskowym Biurze Projektów, gdzie odbywałem staż po studiach, był to projekt drewnianych prycz „wypoczynkowych” w areszcie wojskowym Komendy Miasta na ul. Bagińskiego, koło hotelu „Europejski”. Później, pewnie dla kontrastu, projektowałem wnętrze gabinetu Prezesa Związku Literatów Polskich – Jarosława Iwaszkiewicza. To także na Starym Mieście. Na Starówce jest również kilka niezłych knajp mojego autorstwa. A jednak na kolację nie wybraliśmy żadnej z nich, tylko tradycyjnie poszliśmy do „Samsona”. Prawidłowa nazwa to restauracja „Pod Samsonem” i jest to obiekt zupełnie niespotykany w Warszawie z kilku powodów. Istnieje na ulicy Freta 5 od roku 1958 (!). Od kilkunastu lat w nowym wystroju autorstwa słynnych scenografów telewizyjnych Marcina Stajewskiego i Marka Lewandowskiego. Od początku istnienia specjalnością kuchni są dania żydowskie. Przyrządzone znakomicie. I oto w tej słynnej, niemal „kultowej” restauracji, ceny dawno zatrzymały się w miejscu. W sąsiednich staromiejskich lokalikach cenowe rozpasanie osiągnęło niebywałe zupełnie rozmiary. Tymczasem w słynnym „Samsonie” otrzymany rachunek nie różni się od rachunku z peryferyjnej knajpki. Warszawiacy wiedzą o tym. W końcu restauracja funkcjonuje od pięćdziesięciu lat. Toteż zobaczyć tam można całkiem przypadkowo wiele znanych osób. My spotkaliśmy pisarza Janusza Głowackiego.

Na zakończenie dodam, że kiedy chcemy umówić się w Warszawie z ulubionym przez czytelników „Kurka” recenzentem kulinarnym – Wiesiem Mądrzejowskim, spotykamy się przeważnie „Pod Samsonem”, co już samo przez się powinno zachęcić naszych czytelników do odwiedzenia słynnej knajpy.

A o innych atrakcjach Starówki jeszcze napiszę.

Andrzej Symonowicz