Za oknem mamy już pierwsze przymrozki, a po najcieplejszym nawet lecie i słonecznej jesieni musi w końcu przyjść zima. A jak zima, to i coś gorącego na talerzu, coś bardzo pożywnego - najlepiej jakaś uczciwa zupa. Już kilka dni temu po paru dniach jesiennej męskiej włóczęgi po jeziorach, po paru godzinach ostrego halsowania pod lodowatą wichurę na Mamrach, gdy w końcu roztaklowana łódka spoczęła na kilka miesięcy na brzegu, mieliśmy tylko jedno marzenie. Gorącej, bardzo gorącej zupy!

Rosół z kołdunami w węgorzewskiej "Karczmie" smakował wspaniale, ale dopiero druga miseczka. Pierwszą wlałem w siebie właściwie bez czucia i dopiero druga dała się wysmakować, docenić miękkość ciasta i smak farszu na języku. I będzie tak coraz częściej przez najbliższych kilka miesięcy.

Zupy podobno nie są specjalnie zdrowe, na pewno tuczące, bywają tłustawe i zawierają inne składniki niezmiernie szkodliwe. Ale przede wszystkim są smaczne! Chociaż... Wiele, wiele lat temu pewna wspaniała dziewczyna pierwszy raz przygotowała obiad w swojej własnej kuchni dla młodego jeszcze męża, który uwielbiał pomidorową (i zostało mu to do dzisiaj). Młody żonkoś wrócił z pracy, zassał nochalem uwielbiany aromat i radosny jak prosię w błotku zasiadł przy stole. Głęboki talerz parował aromatycznie, każda łyżka wydawała się zbyt mała dla tego specjału. Wlał w rozdziawioną radośnie gębę pierwszy łyk i łzy mu w oczach stanęły. Ze wzruszenia także. A przede wszystkim dlatego, że zupa była kwaśna niczym cytrynka prosto z drzewa! Przełknął jednak i kilkanaście kolejnych łyżek, aż dno się ukazało czyściutkie. I jeszcze z uśmiechem na płonącym od środka pysku podziękował baaaardzo serdecznie za tak cudowny poczęstunek! Dopiero znacznie później młodziutka kucharka delikatnie zapytała, czy przypadkiem zupa nie była zbyt kwaśna, bo dla poprawy smaku dorzuciła do garnka łyżkę kwasku cytrynowego!

Nic to, wszystko może być dobre, byle we właściwym miejscu i czasie!

Chciałbym za to Czytelnikom polecić coś z zup, co nawet sam potrafię od czasu do czasu ugotować i ze smakiem zjeść, nie podtruwając współbiesiadników.

Pierwsza propozycja to wyjątkowo proste wariacje na temat rosołów. Otóż po niedzielnym dużym garnku wspaniałego rosołu z reguły pozostaje prawie połowa, z kawałkami mięsa, długimi włosami porów, marchewką, aromatycznymi pietruszkami czy selerami. Można to oczywiście odcedzić i zrobić smaczny bulionik, ale jeszcze prościej zawartość garnka dokładnie zmiksować, dorzucić też zmiksowaną puszkę groszku i szczyptę ziół prowansalskich. Z grzankami naprawdę pycha i tylko dziesięć minut na przygotowanie.

Zdecydowanie trudniejsza w produkcji, ale za to absolutnie dietetyczna, chociaż pożywna jest zupa neapolitańska. Wymaga jednak czasu na przygotowanie, za to efekt przechodzi wyobrażenia. Zaczyna się także delikatnym tym razem bulionem, najlepiej z indyka lub z cielęciny. Indyk daje posmak lekko słodkawy, natomiast cielęcina to ekstrakt delikatnej wytrawności. Może być zresztš mieszany. Bulion odstawiamy w chłodne miejsce aż ostygnie i zbieramy z powierzchni dokładnie wszystkie oczka tłuszczu. Obok przygotowujemy mączną zasmażkę najlepiej z tartym serem tylżyckim, a pod jego nieobecność (komu on zaszkodził, że od kilku lat nie można go dostać za żadne pieniądze?) z parmezanem. Teraz najważniejszy moment - podgrzewamy bulion i delikatnie rozprowadzamy w nim zasmażkę, można jeszcze z żółtkami. Absolutnie nie wolno dopuścić do wrzenia! I na koniec pozostaje - najbardziej to lubię - dodanie świeżutko ugotowanych i dobrze przelanych zimną wodą, aby się nie skleiły, możliwie najcieńszych nitek makaronu. Gdy przed podaniem dodamy szczyptę drobno posiekanego koperku, mamy wspaniały posiłek akurat na mroźną, ale słoneczną pogodę. Na dni ze śnieżną zawieruchą trzeba ugotować coś mocniejszego, ale poczekajmy z tym jeszcze trochę.

Wiesław Mądrzejowski

2006.10.25