Przez kilka ostatnich tygodni publikowaliśmy cykl wspomnień o doktorze Zbigniewie Sobieszczańskim autorstwa jego syna, Stanisława. Tym razem o zasłużonym dyrektorze szczycieńskiego szpitala opowiadają pielęgniarki, z którymi przez lata blisko współpracował

.

Opowieść o doktorze Zbyszku (6)

OJCOWSKI ODRUCH

Choć od śmierci Zbigniewa Sobieszczańskiego minęło ćwierć wieku, to w pamięci najbliższych współpracowniczek, pielęgniarek, wciąż pozostaje żywy. Anna Brzuzy, którą jako jedną z pierwszych po objęciu obowiązków dyrektora szczycieńskiego szpitala przyjmował do pracy w listopadzie 1953 roku, trafiła na oddział wewnętrzny. Mimo że nie miała tam codziennej styczności z doktorem, wspomina go dużym sentymentem.

- Można się było do niego zgłaszać z każdą sprawą. Mój mąż chorował na serce. Opowiedziałam o tym doktorowi, a on od razu skierował go do bardzo dobrego kardiologa, swojego kolegi ze studiów w Warszawie. To był taki ojcowski odruch. Do tego przez cały czas podtrzymywał mnie na duchu - opowiada Anna Brzuzy.

Innym razem jej trzyletnia córka włożyła sobie do ucha ziarnko kawy. Weszło ono tak głęboko, że istniała obawa, że dziewczynkę trzeba będzie zawieźć na zabieg do Olsztyna. Doktor Sobieszczański, choć zmęczony po dyżurze, od razu ją przyjął i uporał się z problemem.

- Miał złotą rękę do wszystkiego. Dziś już takich lekarzy nie ma - mówi Anna Brzuzy.

RESPEKT I MIŁOŚĆ

Barbara Brzózy pracowała w szczycieńskim szpitalu od 1960 roku, najpierw na izbie przyjęć, potem jako przełożona, a następnie jako oddziałowa na chirurgii. O doktorze Sobieszczańskim może opowiadać bez końca. Zapamiętała przede wszystkim jego bezgraniczne oddanie pacjentom i szpitalowi, który był dla niego całym światem, a personel rodziną.

- Zdarzało się, że kiedy szedł po operacji do domu, od razu przywozili nowego chorego. Trzeba było niezwłocznie wzywać doktora z powrotem. Często go żałowałyśmy, że nawet nie zdąży odpocząć, ale gdybyśmy go nie wezwały, byłby na nas zły - opowiada Barbara Brzózy.

Zbigniew Sobieszczański słynął z elegancji i bez względu na okoliczności trzymał fason.

- Nie mogłyśmy wyjść z podziwu, że do szpitala przychodził zawsze wypoczęty, świeży.

Miał charakterystyczny, donośny głos.

- Czuliśmy przed nim respekt, ale z drugiej strony kochaliśmy go ponad wszystko - wspomina Barbara Brzózy.

Doktor Sobieszczański miał wielki szacunek do każdego pracownika, niezależnie od funkcji pełnionej w szpitalu. Z równą atencją traktował innych lekarzy, pielęgniarki, salowe, czy kucharki. Zawsze pamiętał o imieninach swoich podwładnych, które z tej okazji obdarowywał kwiatami. Z każdym witał się, podając rękę.

- Miał duży szacunek do pielęgniarek. Często uczył nas rzeczy, które inni lekarze trzymali przed nami w tajemnicy - mówi Barbara Brzózy.

Kiedyś zdarzyło się, że jeden z doktorów zlecił podanie dziecku większej dawki leku niż było to stosowane w szczycieńskim szpitalu. Mieściła się ona co prawda w przyjętych normach, ale pani Barbara zwróciła na to lekarzowi uwagę. Ten nieco się żachnął i odparł, żeby pielęgniarki pilnowały swoich spraw.

- Słysząc to, doktor Sobieszczański odpowiedział mu, że bardzo się myli - opowiada Barbara Brzózy.

Szef szczycieńskiego szpitala pracował w niemal spartańskich warunkach. Nie miał nawet samodzielnego gabinetu.

- Zapytałam go kiedyś, dlaczego tak jest. Odpowiedział mi wtedy, że w wojsku nauczono go, żeby najpierw dbać o konia, a dopiero potem o siebie.

WYKŁAD O SZKODLIWOŚCI PALENIA

Dyrektor szczycieńskiego szpitala, jako osoba bezpartyjna, miał często kłopoty z miejscowymi władzami partii. Co jakiś czas, pod pretekstem oceny pracy służby zdrowia lokalni notable wzywali pracowników szpitala do siedziby PZPR. W rzeczywistości spotkania takie służyły krytyce dyrektora i jego podwładnych. Jedno z nich szczególnie utkwiło w pamięci Barbary Brzózy.

- Sekretarze siedzieli na wysokiej katedrze i cały czas palili papierosy, a my na dole, wdychając dym. Dyrektor cierpliwie przeczekał to, co mieli do powiedzenia, a w końcu z właściwą sobie elegancją, zwrócił im uwagę, że palenie szkodzi zdrowiu, a najbardziej tym, którzy wdychają dym. Dodał jeszcze, że w szpitalu zwraca się na to szczególną uwagę. Na końcu stwierdził, żeby potraktowali jego słowa jako bezpłatną poradę lekarską. Bardzo ich to zdenerwowało.

W 1974 roku powołano do życia ZOZ-y, skupiające wszystkie placówki służby zdrowia. Zbigniew Sobieszczański, choć jako jedyny posiadał odpowiednie kwalifikacje, nie został ich dyrektorem, bo nie należał do partii. Wciąż jednak kierował szpitalem.

- Skorzystałyśmy na tym, bo dzięki temu miałyśmy go tylko dla siebie na chirurgii - mówią zgodnie pielęgniarki.

Ewa Kułakowska

(cdn.)

2007.01.24