Obcując ze sztuką

Tydzień temu pisałem o warszawskim Starym Mieście. Dziś jeszcze kilka ciekawostek na ten temat. Zacznę od policji, dla której poważny problem stanowią zapchane ludźmi, wąskie, nieprzejezdne uliczki. Trudne do patrolowania radiowozami. Patrole piesze nie zapewnią dostatecznie szybkiej interwencji. Tymczasem tłum turystów przyciąga na Starówkę niemniejszy tłum złodziejaszków, oszustów i innych wyłudzaczy. Komisariat jest nieco z boku. Stosowne władze postanowiły zatem wyjść naprzeciw obywatela potrzebującego pomocy. I oto po przekroczeniu bramy Barbakanu czeka na nas niezwykły widok. W samym centrum ulicznego ruchu stoi elegancki, niebieski kiosk, nieco większy od tych z gazetami. W środku dyżurujący oficer policji i sprawny system łączności. A obok kiosku, w interwencyjnej gotowości, elektryczne meleksy pięknie obmalowane błękitnymi napisami, na wzór policyjnych radiowozów. Widok budujący, choć też i zaskakujący.

Na Starym Mieście nawet najbardziej poważne i godne instytucje funkcjonują inaczej niż gdzie indziej. Spójrzmy na górujący nad trasą WZ kościół św. Anny – centrum akademickiego duszpasterstwa. W jego charakterystycznej, widocznej z daleka wieży dzwonnicy, znalazła miejsce galeria sztuki, od wielu lat prowadzona przez księży, we współpracy ze znanymi plastykami. Miejscowi kapłani prowadzą także na terenie kościelnym kawiarnię i organizują ciekawe spotkania ze sztuką. I tak wokół kościoła udało się skupić grono artystów i intelektualistów z obopólną korzyścią dla spraw świeckich i sakralnych. Jakżeby zresztą mogło być inaczej, skoro Stare Miasto to ogromne skupisko „miejsc zaczarowanych” - licznych galerii sztuki, elitarnych klubów oraz muzycznych piwnic prowadzonych przez uznane gwiazdy estrady.

Niektóre z tych miejsc egzystują z powodzeniem od kilkudziesięciu lat. Tuż obok Uniwersytetu, na początku lat siedemdziesiątych, powstała Galeria Krytyków POKAZ, która istnieje do dziś i wciąż uważana jest za opiniotwórczą. Założyli ją krytycy sztuki o uznanych nazwiskach. Tacy jak Andrzej Osęka, Andrzej Matynia, czy Monika Małkowska. To oni prezentowali twórców, których uznali za wartych promowania. A lansowano przede wszystkim młodych artystów polskich (Kinga Kawalerowicz, Franciszek Maśluszczak), ale także zagranicznych (Sandy Moffat – Szkot, czy Renata Kaiser – młodziutka spadkobierczyni historycznego, niemieckiego nazwiska). Wymieniłem tę akurat galerię, ponieważ w pierwszych latach jej powstania byłem niemal etatowym projektantem proponowanych ekspozycji.

Z tych czasów przypominam sobie pewne wydarzenie, a właściwie wielką akcję propagandową pod hasłem „Tani obraz dla domu”. Była to plenerowa prezentacja i sprzedaż dzieł sztuki wzdłuż ulic Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Stosowni towarzysze, powołani do propagowania kultury, wymyślili, aby pewnej słonecznej, letniej niedzieli ustawić wzdłuż Królewskiego Traktu kioski i zobowiązać wszelkie galerie do wystawienia w owych pawilonach współczesnych, polskich obrazów, po cenach obniżonych. Imprezę szeroko rozpropagowano, a ja zostałem wytypowany na głównego jej organizatora.

Rzecz się odbyła. Tylko że nie było w Warszawie firmy, która dysponowałaby kilkunastoma stosownymi kioskami. Wypożyczyliśmy je w końcu z rolno – spożywczej spółdzielni i były to obrzydliwe, zielone, drewniane stragany targowe. Kiedy obwieszono je obrazami, ich wątpliwa uroda stała się niewidoczną. Gorzej, gdy po południu galerie wycofały swój towar, a kilkanaście gołych, obrzydliwych kramów pozostawiono na eleganckich ulicach. Była niedziela i spółdzielnia podjęła się pozbierać je następnego dnia. I oto późnym popołudniem otrzymuję telefon od osoby prominentnej i ważnej, która objaśniła mnie, maluczkiego, na co mogę liczyć, jeśli do rana kioski nie znikną.

No i pamiętam jak to wydzwoniłem kilku zaprzyjaźnionych kumpli do pomocy. Wyruszyliśmy nocą na wymienione ulice i kiosk po kiosku upychaliśmy po bramach, parkowych zaroślach, a nawet – częściowo demontując je – po śmietnikach. Aż trzy kioski przyjął na swój teren nocny stróż Uniwersytetu Warszawskiego, co kosztowało nas pół litra. Rankiem śladu nie było po straganach. Później jeden z moich ludzi towarzyszył transportowcom ze spółdzielni warzywnej, aby pomóc odnaleźć ukryty sprzęt.

A mnie – wicie, rozumicie – pochwalono!

Andrzej Symonowicz