O ludzie zupełnie nieznanych

W moich wspominkowych felietonach przyjąłem zasadę pisania o ludziach powszechnie znanych. Założyłem, że tylko wspomnienie kogoś popularnego, kogo znamy z telewizji lub innych środków masowego przekazu, może być interesujące dla czytelnika. Tymczasem przed wieloma miesiącami napisałem opowiastkę o współcierpiącym ze mną w szpitalu drobnym złodziejaszku, panu Piotrusiu. Ten właśnie felietonik zyskał szczególną przychylność moich czytelników, o czym zostałem wielokrotnie poinformowany w prywatnych rozmowach. Podobnie z felietonem o Gienku Frajerze, którego postać wyraźnie przypadła do gustu niektórym czytelnikom, choć nikt z nich nigdy wcześniej o nim nie słyszał. Toteż dzisiaj spróbuję opisać dwie osoby, z którymi los mnie zetknął i które pozostały na zawsze w mojej pamięci, choć nie mają nic wspólnego z „wielkim światem” polityki i mediów.

Przed laty byłem właścicielem niewielkiej galerii sztuki w hallu luksusowej restauracji „Wilanów”, zlokalizowanej w zabytkowym budynku obok pałacu w Wilanowie i będącej lokalem administrowanym przez hotel „Forum”. Jak to jest w zwyczaju w miejscach wykwintnych - w hallu, czyli w bezpośrednim sąsiedztwie galerii, pełnił służbę elegancki portier w uniformie i czapce wojskowego kroju z napisem „Hotel Forum”. Portierów mieliśmy dwóch. Zmieniali się co drugi dzień. Mocno już starsi panowie. Pierwszy z nich – pan Tadzio, był emerytowanym milicjantem po służbie w jednym z praskich, czyli najbardziej niebezpiecznych, komisariatów. Drugi – pan Bronek, całe życie związany był z gastronomią. Za młodu jako chłopiec na posyłki (pamiętał jeszcze przedwojenną „Adrię” i jej gości; choćby generała Wieniawę-Długoszewskiego), później jako administrator i wreszcie portier znanych warszawskich hotelowych restauracji.

Restauracja „Wilanów” mieściła się blisko pałacu - w miejscu pięknym i zabytkowym, niemniej peryferyjnym. W owych latach, w okolicznych chałupkach sporo jeszcze zamieszkiwało tak zwanego „elementu”, co to w każdej niemal rodzinie ktoś aktualnie „odsiadywał”, lub też do odsiadki się szykował. Stąd zdarzało się, że pod restauracją nagle zjawiała się grupka agresywnej i podpitej młodzieży, nastawionej na rozróbę. Portier miał obowiązek zamknąć drzwi i nie dopuścić do zakłócenia spokoju gości. Nie było to łatwe. Dyżurujący odźwierny był sam jeden. Nie istniało wówczas pojęcie „stałej ochrony lokalu”. Pan Bronek w takich momentach natychmiast dzwonił na miejscowy posterunek milicji (chyba nie była to jeszcze policja?), a milicjanci, których na posterunku dyżurowało tylko trzech, od razu wzywali specjalną brygadę z Komendy Miasta.

Zupełnie inaczej wyglądała sprawa, kiedy dyżur pełnił „stary glina” - pan Tadzio.

Pan Tadzio miał pomocnika, którego pieszczotliwie nazywał Leoncio, od imienia bohatera modnego wówczas serialu „Isaura”. Leoncio pana Tadzia była to po prostu gazrurka, dla niepoznaki owinięta gazetą. Tęże gazrurkę pan Tadzio ukrywał za kaloryferem tuż przy drzwiach wejściowych do hallu restauracji. Kiedy sytuacja stawała się poważna, dzielny portier nigdzie nie dzwonił, tylko wyciągał swego Leoncia i bez strachu wychodził przed lokal. Pan Tadzio wzrostu był nikczemnego, a wiekiem grubo po sześćdziesiątce, a jednak wewnętrzny spokój i jakiś szczególny autorytet wystarczał, żeby wyperswadować podpitym łobuzom chęć do rozróby. Choć czasem zdarzało się, że pan Tadzio zmuszony był sięgnąć Leoncia. Wówczas nie miał żadnych zahamowań i swojej gazrurki używał precyzyjnie i skutecznie.

Jako się rzekło, pan Tadzio zaprawiony był w bojach i otrzaskany z młodocianą łobuzerią. Pan Bronek znacznie mniej, tym bardziej zaimponował mi, kiedy pewnego dnia stanął oko w oko z „przestępczością zorganizowaną”.

Była to piękna, letnia słoneczna niedziela. Samo południe. Przed lokalem eleganckie samochody zamożnych biesiadników. Parking służył tylko gościom restauracji, a pieczę nad nim miał portier, który przechadzał się przed wejściem. Nagle pan Bronek niemal wbiega do hallu. Aż trzęsie się ze zdenerwowania. Przysiadł w galerii i opowiada mi co się stało. Na parkingu podszedł do niego wielki, młody, łysy facet. Zarzucił mu na szyję gruby łańcuch ze złota i rozkazał:

- „Spływaj dziadek. Nic nie widziałeś. Zabieramy tego „merca” – mamy na niego kontrakt”.

I wtedy w panu Bronisławie coś zabulgotało. Zapewne duma i odpowiedzialność zawodowa. Zrzucił z siebie naszyjnik, oparł się o wskazanego mercedesa i odpowiedział:

- „Zabij mnie, łobuzie, bo nie pozwolę ci ukraść tego samochodu. Ja za niego odpowiadam i klient wierzy mi, że na tym parkingu auto jest bezpieczne”.

Tu zdumiał się młody złodziej, ale przemówienie pana Bronka zaimponowało mu, bo podniósł łańcuch, schował go do kieszeni i przed odejściem oznajmił:

- „Dobry jesteś – dziadek. Podobasz mi się. Niech będzie na twoje – poczekamy i samochód zdejmiemy gdzie indziej”.

Taki był pan Bronek. A właściciel samochodu, po skończonym obiedzie, został poinformowany, że ma szczególnie uważać na swoje auto.

Andrzej Symonowicz