Niebezpieczne miejsca

Czytając szczycieńskie tygodniki odniosłem wrażenie, że w ostatnich tygodniach nasze miasto stało się jakby mniej bezpieczne. Wciąż dowiaduję się o napadach, pobiciach i innych formach nieuzasadnionej agresji. A wydawało mi się, że oto wreszcie, na stare lata, osiadłem w miejscu bezpiecznym, w mieście, gdzie ilość policji i wszelkiej maści szeryfów gwarantuje mieszkańcom stuprocentowe bezpieczeństwo. No bo przecież nie zawsze tak bywało w moim życiu. Spędziłem je głównie w Warszawie, a kolejnych dziewięć warszawskich mieszkań, które wynajmowałem dopóki nie dochrapałem się mieszkania własnego, zlokalizowane były w różnych dzielnicach miasta. Także w tych nazywanych niebezpiecznymi.

Za chwilę powrócę do Warszawy, ale opisując grozę niektórych wielkomiejskich dzielnic zamierzam teraz wspomnieć swój miesięczny pobyt w amerykańskim Chicago. W latach siedemdziesiątych, kiedy to po raz pierwszy zetknąłem się z przerażającym obliczem nocnej aglomeracji. W jej etnicznych enklawach zamieszkałych głównie przez czarnoskórych mieszkańców oraz emigrantów z Puerto Rico.

Pewien zaprzyjaźniony Polak, zresztą zawodowy zapaśnik, postanowił zafundować mi nocną samochodową przejażdżkę przez Harlem i inne niebezpieczne części Chicago. Podstawową zasadą takiej wyprawy było mieć okna zamknięte, drzwi zabezpieczone przed otwarciem z zewnątrz, no i nigdzie nie zatrzymywać się, co oczywiście oznaczało także przejeżdżanie przez skrzyżowania na czerwonym świetle. To było niezapomniane przeżycie. Nigdy nie zapomnę przerażających twarzy tubylców rozczarowanych brakiem możliwości dorwania się do białasów, którzy bezczelnie przemieszczają się autem przez ich rewir.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.