Komisje rzeczoznawców

Za czasów PRL-u działały w całym kraju Komisje Rzeczoznawców Ministra Kultury i Sztuki. Było to ciało powołane do oceny realizacji plastycznych. Aby zapobiec wydatkowaniu państwowych pieniędzy na artystyczne „knoty”, jakie mogłyby powstać na skutek dyletanckich zleceń ówczesnych decydentów. W owych latach nie można było rozpocząć żadnej plastycznej realizacji bez pozytywnej oceny stosownego zespołu. Centralna komisja zbierała się w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Składała się z najwyższych autorytetów artystycznych i miała charakter odwoławczy w stosunku do komisji regionalnych, działających we wszystkich miastach wojewódzkich. Aby zasiadać w takim zespole, należało posiadać patent Ministra Kultury. Otrzymywali go z zasady najwybitniejsi, miejscowi twórcy.

Komisje dobierano na potrzeby różnych specjalności plastycznych. Tak więc projekty pomników akceptował zespół wybitnych rzeźbiarzy, projekty wnętrz w budynkach użyteczności publicznej – znani architekci, a różnego rodzaju miejskie, okolicznościowe elementy dekoracyjne - mieszane zespoły wybitnych twórców.

Taki system nie tylko filtrował prezentowane dzieła. Twórca osobiście stawał przed komisją, co dawało mu możliwość dyskusji o własnej pracy. I to dyskusji z uznanymi autorytetami. Już sama taka możliwość mobilizowała do większych wysiłków.

Wiem o tym, bo przez jedenaście lat współuczestniczyłem w różnych składach komisji. Owszem, jako rzeczoznawca, ale nie tylko. Patent nie zwalniał od prezentacji własnych prac, a wobec kolegów ze składu, komisja bywała szczególnie wymagająca. Pamiętam, że kiedy jako „podsądny” objaśniałem swoją koncepcję nocnej imprezy „światło – dźwięk” na warszawskich, staromiejskich murach - stosownej komisji przewodniczył sam Andrzej Wajda. Oj, przećwiczył mnie wówczas mistrz Wajda. Ale z pożytkiem, bo wiele moich rozwiązań sensownie poprawił lub uzupełnił.

Różne oryginały, jak to u artystów, spotykało się w składzie komisji. Działającemu w Warszawie zespołowi oceniającemu projekty architektoniczne przewodniczył Krzysztof Zeidler - Zborowski. Mężczyzna pokaźny, rubaszny, hałaśliwy, ale i dowcipny. Słowem – Sarmata, i to przez duże S! Trudno go było nie lubić, ale… Otóż Krzysztof z jakichś sobie tylko znanych powodów nie znosił koloru żółtego. Toteż biada delikwentowi, który stanąwszy przed wysoką komisją miał czelność zaprezentować kolorystykę obiektu w odcieniach żółci. Nie miał żadnych szans obrony. Wyjścia były dwa. Albo zmienić kolorystykę, albo trafić na dzień, w którym Zeidler - Zborowski nie był obecny. Starzy wyjadacze doskonale o tym wiedzieli, stąd nieustanne telefony do sekretarki komisji z pytaniem, czy pan Zborowski będzie obecny na najbliższym posiedzeniu.

Te dawne komisyjne spotkania bardzo sobie cenię. Nieustanna możliwość dyskusji w gronie wybitnych fachowców, to najlepsza szkoła zawodu. Pamiętam niezliczone rozmowy z projektantami elewacji nadjeziornych bulwarów w Mikołajkach. Przedstawiane prace akceptowano etapami, w Warszawie, na kolejnych posiedzeniach zespołu rzeczoznawców. Ostateczny efekt dzisiaj prawdziwie podziwiamy. Szkoda, że obecnie nie praktykuje się czegoś, co mogłoby być rodzajem kontynuacji tamtych zasad. Kiedy od kilku lat proszony jestem do zespołu oceniającego prace plastyczne wykonane w tutejszych Warsztatach Terapii Zajęciowej, spotykam się z uznanymi miejscowymi twórcami, także zaproszonymi do Jury. Z reguły, choć jest nas kilkoro, różnej płci i w różnym wieku, rzadko nie zgadzamy się z sobą się w ocenie prezentowanych prac. To oznacza, że istnieją pewne żelazne kryteria oceny artystycznej. Dobrze znane zawodowcom, choć trudne do wytłumaczenia dyletantowi. Myślę, że czasem warto poprosić grono miejscowych fachowców o określenie takich kryteriów dla konkretnej realizacji plastycznej.

Andrzej Symonowicz