Jeszcze nie lato

Jeszcze nie lato, ale już piękne słońce świeci i nie jest zimno, a kiedy to piszę otworzono pierwsze dwa kawiarniane ogródki – przy pubie „Gama” i przy „Mazurianie”. Otworzono także jeszcze jeden. Koło zupełnie nowego „Piano-Baru”, przy ulicy Jeziornej. No i sezon zaczyna się tak jak oczekiwałem, pisząc listopadowy felieton o nowo powstałym parku nad Jeziorem Domowym Małym. Pisałem, że zapewne powstaną tam liczne, nowe lokale i lokaliki, wzdłuż parkowego, spacerowego traktu. No i proszę – powstają. Z nowych mamy „Artystyczną”, o której pisał już mój kolega – felietonista kurkowy i kulinarny bywalec. Mamy także wymieniony piano-bar, o którym zapewne Wiesław nie napisze, ponieważ nie dają tam nic do zjedzenia. Jak to bar – tylko picie i jak to piano - muzyka. Tak czy inaczej miejscowy główny ciąg spacerowy zapowiada się coraz bardziej obiecująco i jak tak dalej pójdzie, to moi czytelnicy będą w stanie zrozumieć, że którejś letniej środy felietonowa gawęda z niskiej grzędy może się nie ukazać. Będzie to oznaczało, że nadużyłem spaceru nadjeziorną trasą i … wypoczywam!

Przypominam sobie, że pisząc późną jesienią futurystyczny felietonik o tym, jak będzie latem wyglądał park nad szczycieńskim jeziorem, wspominałem moją wyprawę z telewizyjną prezenterką - panią redaktor Zosią Czernicką, do Berlina. W dzielnicy Tegel mieszkaliśmy w parkowym hotelu tuż nad jeziorem Tegeler. Najczęściej spacerowaliśmy zielonymi alejkami od knajpki do knajpki, a ilość tych knajpek była nie do policzenia i wszędzie można było wejść z psem. Bo nie napisałem, że wówczas towarzyszył nam pies. A konkretnie ogromna suka rasy rottweiler, o wdzięcznym imieniu Morda. Morda to był pies Zosi. Morda mieszkała z nią w hotelu i bywała z nami wszędzie. I tu trzeba powiedzieć, że choć rottweiler wygląda groźnie, to kiedy wchodziliśmy z Mordą do jakiegokolwiek lokalu, pies zawsze dostawał michę z wodą, nikt go się nie bał, a wręcz rozpieszczali go biesiadujący w knajpce Niemcy. Kiedyś wybraliśmy się statkiem na wycieczkę po berlińskich jeziorach i wtedy pies niemal pękł był z przejedzenia, ponieważ krążył między stolikami i od każdego z wycieczkowych piwoszy dostawał jakąś tam kiełbaskę.

I tutaj pora na westchnienie. U nas nie do pomyślenia! Często spaceruję po Szczytnie z moim szesnastomiesięcznym, czarnym labradorem na smyczy. Szczeniak jest poczciwy i z każdym chciałby się zaprzyjaźnić. Ale przechodnie boją się i na wszelki wypadek obchodzą nas z daleka. Czasem ktoś przypadkowy podejdzie do psa, zagada i pogłaszcze, ale wtedy na ogół okazuje się, że to przyjezdny. Ktoś z dużego miasta, gdzie psy trzyma się w domu, dla towarzystwa, a nie w obejściu, do pilnowania podwórka.

Oczywiście rozumiem to. Sam mieszkam w dzielnicy szczycieńskich, jednorodzinnych domków, gdzie zza płota obszczekują mnie miejscowe burki, często uwiązane do łańcucha. Właścicielowi takiego stróża trudno uwierzyć, że pies, którego mija na ulicy, nie musi być krwiożerczą bestią. Tym bardziej chwała tym nielicznym odważnym, o których zamierzam napisać. Ale najpierw krótka dygresja.

Przed laty, w Warszawie, zainicjowano akcję przyjaźni dla zwierząt domowych, to jest głównie dla psów. Właściciele lokali użyteczności publicznej, którzy skłonni byli wpuścić pod dach swojej firmy obywatela z grzecznym psem na smyczy, otrzymywali pewne przywileje, nie bardzo wiem jakie, ale raczej o charakterze honorowym. Lokal taki, najczęściej kawiarnię lub restaurację, ale także niektóre sklepy, wyróżniał szyld: „Grzeczne psy mile widziane”. I nawet było tego sporo. Niektóre tabliczki do dzisiaj wiszą na znanych, tradycyjnych lokalach gastronomicznych, a liczba anegdot, jakie słyszałem o bywających tam pieskach i ich właścicielach wystarczyłaby zapewne na solidny felieton.

Wróćmy do Szczytna. Otóż dwa znane mi miejsca wyróżniają się na mapie naszego miasta tolerancją i zrozumieniem dla zwierzaka, no i oczywiście jego pana lub pani.

Jest to restauracja „Zacisze”, gdzie nie tylko ja chodzę na piwo z moim labradorem (on co prawda piwa nie pije, tylko wodę, no, ale może kiedyś się nauczy), lecz także bywają tam wszyscy przyjezdni. Bo kiedy taki „warszawiak” przyjeżdża do Szczytna i wychodzi z dyszącym psem z rozgrzanego samochodu, to szuka schronienia dla wszystkich pasażerów swojego auta. A wtedy otrzymuje informację od przechodnia: - Z psem? To tylko do „Zacisza”.

Drugim takim miejscem w mieście jest Muzeum Mazurskie w ratuszu. Mało kto wie, że tam też nie każe się zwierzaka przywiązywać przed wejściem, ale jeśli wewnątrz nie ma większych grup, na przykład młodzieży szkolnej, to państwo z pieskiem mogą spokojnie odwiedzić muzealne sale.

I na zakończenie smutna pointa na temat naszego wyobrażenia o psach. Rottweilery to rasa bojowa. Uważane są za niebezpieczne. Tymczasem opisana już Morda, przywiązana niegdyś przez Zosię Czernicką do kraty przed sklepem spożywczym na warszawskiej Ochocie, zniknęła. Kiedy Zosia wyszła po dokonaniu zakupów - psa nie było. Ktoś bez kompleksów po prostu ukradł piękną i przyjazną dla wszystkich rotweilerkę.

PS.

Kiedy pisałem powyższy felieton, nie ukazał się jeszcze poprzedni numer „Kurka”, w którym autor podróży kulinarnych „Coś na ząb”, wbrew moim przewidywaniom, cały felieton poświęcił „Piano - Barowi”. Czyli że chodzimy tymi samymi ścieżkami. Oby jak najprzyjemniej i może wreszcie także trochę wygodniej.

Andrzej Symonowicz