Stan wojenny jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych i najgoręcej dyskutowanych wydarzeń w najnowszej historii Polski. Wiele osób pamiętających grudzień 1981 roku do dzisiaj różni się w ocenach tamtego okresu. O refleksję na temat stanu wojennego poprosiliśmy kilka osób związanych z ówczesną opozycją oraz jedną, która dwadzieścia pięć lat temu stała po drugiej stronie barykady.

Bolesne wspomnienia

Ryszard Deptuła:

UKARAĆ WINNYCH

W grudniu 1981 roku byłem pracownikiem "Unimy". 13 grudnia około szóstej rano do moich drzwi zapukał kolega i od niego dowiedziałem się, że wprowadzono stan wojenny. Było to dla nas wszystkich zaskoczenie, mimo że spodziewaliśmy się jakiejś poważnej akcji ze strony władz. W hotelu unimowskim odbyło się zebranie działaczy "Solidarności". Już wtedy okazało się, że kilka osób z komisji zakładowej zostało aresztowanych, powołaliśmy więc komisję tajną. Podjęliśmy również decyzję, że od poniedziałku rozpoczynamy strajk. Następnego dnia zebraliśmy się w hali numer 5 i czekaliśmy na rozwój wypadków. Do "Unimy" przyjechała pani prokurator Jurczenko wraz z komisarzem wojskowym. Przedstawili nam przepisy obowiązujące w stanie wojennym i powiedzieli, że jeśli nie przerwiemy strajku, na teren zakładu wkroczy wojsko. Uznaliśmy tę groźbę za realną. Około godziny piętnastej strajk się zakończył, jedynie mała grupka pracowników decydowała się na to, aby pozostać na miejscu. Naszym głównym postulatem było zwolnienie z więzienia aresztowanych kolegów - w sumie dotyczyło to pięciu czy sześciu osób. W następnych dniach pracowaliśmy normalnie, jednak pod czujnym okiem komisarza wojskowego, który bez przerwy chodził po zakładzie i nas pilnował. Mimo że strajk nie wypalił, nie zrezygnowaliśmy z innych form działalności. Skoncentrowaliśmy się głównie na organizowaniu pomocy materialnej dla rodzin aresztowanych kolegów. Zaczęliśmy również drukować trochę "bibuły". Do tego celu służyła nam specjalnie skonstruowana maszyna. Było to po prostu jedno ze zwykłych urządzeń fabrycznych, w które wbudowaliśmy mechanizm podobny nieco do sitodruku. Udało się to zrobić w taki sposób, że nawet oglądający sprzęt komisarz nie zorientował się, do czego służy on w rzeczywistości. W sumie wydrukowaliśmy siedem rodzajów ulotek. Działalność podziemna trwała około roku. Potem niektórych opuścił zapał, spore wrażenie zrobiły na nas aresztowania wśród działaczy olsztyńskiej "Solidarności".

Uważam, że wprowadzenie stanu wojennego zabrało Polsce dziesięć cennych lat. Tłumaczenia, że pozwolił on uchronić nasz kraj przed inwazją wojsk sowieckich, w świetle najnowszych badań historyków nie znajdują uzasadnienia. Wtedy, w 1981 roku bylibyśmy pierwszym krajem bloku wschodniego, który wyzwolił się spod jarzma komunizmu, co dałoby nam możliwość skorzystania z pomocy finansowej Zachodu na dużo większą skalę niż to miało miejsce w roku 1989. Jeśli chodzi o pociągnięcie do odpowiedzialności autorów stanu wojennego, to wszystkie trudności z tym związane wynikają według mnie z układów, jakie zawarto, między innymi przy Okrągłym Stole. Coraz częściej dowiadujemy się również o ludziach, którzy w pewnym momencie znaleźli się w "S", a faktycznie byli funkcjonariuszami służb specjalnych. Winnych rozliczyć będzie niesłychanie trudno. Po pierwsze są już starzy, a poza tym dla młodszego pokolenia ta sprawa nie ma już tak dużego znaczenia jak dla nas. Pewne nadzieje na rozwiązanie tego problemu pokładam w obecnych władzach. Nie chcę, żeby tych ludzi skazywano na surowe wyroki. Wystarczy, żeby kara była chociaż symboliczna. Ważne, żeby w ogóle ją ponieśli.

Andrzej Langowski:

ZMARNOWANE LATA 80.

W 1981 roku pracowałem w ówczesnej przetwórni "Las" w Szczytnie, organizowałem "Solidarność" na terenie zakładu. Na szczęście udało mi się uniknąć internowania. Na kilka godzin zostałem jednak aresztowany. W pamięci utkwił mi szczególnie moment, kiedy z więzienia wróciłem do domu. Pierwsze, co zrobił wtedy mój ojciec, to zaczął mnie rozbierać, żeby sprawdzić, czy nie mam na ciele śladów bicia. Poza męczeniem psychicznym nie spotkały mnie jednak bardziej przykre konsekwencje. Wzruszył mnie też mocno widok płaczącej żony i małych dzieci. Takich rzeczy nie sposób wymazać z pamięci i do dzisiaj ta scena najmocniej kojarzy mi się ze stanem wojennym.

Konsekwencje grudnia 1981 roku są widoczne do dziś. Mam na myśli przede wszystkim kiepski stan dzisiejszych elit politycznych, również tych na szczeblu lokalnym. W wyborach po prostu nie ma na kogo głosować, a gros młodych i zdolnych ludzi tworzących w pierwszych latach struktury "Solidarności" musiało opuścić kraj i wyjechać za granicę. Dobrze tę sytuację widać w Szczytnie - działaczy, którzy byli internowani w stanie wojennym i do dziś mieszkają w mieście można policzyć na palcach jednej ręki. Wielu opozycjonistów zastraszono, musieli podpisywać lojalki, co do dzisiaj się im niesłusznie wypomina.

Tłumaczenie, że stan wojenny był lepszym wyjściem niż sowiecka inwazja, uważam za bzdurę. Ludzie reżimu chcieli utrzymać władzę za wszelką cenę, przygotowywali się do tego właściwie od momentu powstania "S". Stan wojenny wprowadzono z premedytacją, żeby zachować stary ustrój.

Konsekwencją było dodatkowych kilka lat funkcjonowania PRL-u, które doprowadziły kraj do kompletnej ruiny gospodarczej i sprawiły, że po transformacji wiele zakładów nie nadawało się już do restrukturyzacji i trzeba było je po prostu zamknąć. Lata 80. to okres wegetacji, czas zmarnowany.

Wciąż wierzę w możliwość osądzenia autorów stanu wojennego. Skoro można było w Trzeciej Rzeczpospolitej osądzić zbrodniarzy stalinowskich, to nie widzę powodów, żeby miało to nie spotkać ludzi, którzy władzę sprawowali w latach 80. Kiszczak i Jaruzelski powinni ponieść przynajmniej symboliczną karę, bądź co bądź mają oni na rękach ludzką krew. Chodzi o to, żeby ci, którzy w tamtych latach cierpieli, mieli choć odrobinę satysfakcji.

Zbigniew Maczan:

TOTALNE ZŁO

W 1981 pracowałem w szczycieńskiej "Unimie", w dziale głównego technologa. Nasz zakład posiadał bodaj pierwszą w regionie strukturę "Solidarności". Tworzyli ją głównie ludzie młodzi, otwarci, odważni i chętni do walki. Ponieważ "Unima" była sporym zakładem, każdy wydział posiadał odrębną organizację, ja kierowałem "Solidarnością" na swoim wydziale.

Pierwsze dni stanu wojennego wspominam jako tragedię. Z domu zostałem zabrany już 12 grudnia, około godziny 22.00 Przyszło po mnie pięciu panów i kazało mi iść ze sobą. Wzięli mnie tak jak stałem, nie zdążyłem zabrać nawet ciepłych ubrań. Zapewniali mnie, że wkrótce wrócę do domu. Trafiłem na komendę milicji przy ówczesnej ulicy Jarzębowskiego, tam spotkałem sporą grupę kolegów, sukcesywnie dowożono następnych. O wprowadzeniu stanu wojennego nic jeszcze nie było wiadomo. Dowiedzieliśmy się tylko, że zostajemy internowani ze względu na działalność polityczną zagrażającą bezpieczeństwu kraju. Następnie zapakowali nas do "nysek" i wywieźli w niewiadomym kierunku. Pamiętam, że na dworze szalała śnieżyca, zima była wtedy wyjątkowo ostra. Trafiłem, wraz z innymi działaczami szczycieńskiej "Solidarności", do więzienia w Iławie. Celę dzieliłem z dwoma kolegami z "Unimy" - Witkiem Szypszakiem i Wieśkiem Wierzbowskim. Co prawda oficjalnie mówiło się, że przebywamy w "ośrodku odosobnienia", dla nas było to jednak normalne więzienie. Warunki były wyjątkowo ciężkie, robiono wszystko, żeby uprzykrzyć nam życie. Internowanych traktowano o wiele gorzej niż zwykłych więźniów. My mieliśmy na przykład spacery półgodzinne, podczas gdy tamci mogli spacerować godzinę. Przy jakimkolwiek sprzeciwie, byliśmy całkowicie pozbawiani spaceru. Przysługiwało nam też tylko jedno widzenie z rodziną na miesiąc. Odbywały się one o określonych porach. Jeśli ktoś na przykład zobaczył się z matką, to z żoną już nie mógł, ponieważ widzenie zostało już wykorzystane przez członka rodziny. Najgorsza w tym wszystkim była niepewność. Nie wiedziałem, ile czasu przyjdzie mi tam spędzić oraz czy po wyjściu będę z powrotem przyjęty do pracy. W domu zostawiłem żonę i dwójkę małych dzieci. Internowani obawiali się, że taka sytuacja może trwać bardzo długo; przywoływano przykład Argentyny, gdzie stan wojenny utrzymywano od dwudziestu kilku lat. W sumie na internowaniu spędziłem trzy miesiące. Wróciłem do pracy, ale atmosfera wokół mojej osoby była nie najlepsza. Niektórzy znajomi byli przychylni, inni nie. Wielu ze strachu udawało, że w ogóle mnie nie zna. W tym okresie straciłem wielu pseudoprzyjaciół. Na szczęście w ich miejsce pojawili się nowi i ci okazali się prawdziwymi przyjaciółmi, na których można liczyć w najtrudniejszych momentach. Z "Unimy" jednak wkrótce odszedłem.

Stan wojenny wyrządził dużo krzywdy wielu osobom. Uważam, że było to zło totalne. Czas pokazał, że "Solidarność" odegrała wielką rolę w odzyskaniu wolności i przywróceniu demokracji. Dzisiaj mamy prawo swobodnego wyboru, możemy oddać głos na kogo chcemy. Autorom stanu wojennego należy się kara chociażby symboliczna. Uważam jednak, że wystarczającą karą dla nich są wyrzuty sumienia. Z pewnością komfort psychiczny ówczesnych internowanych jest dziś dużo lepszy niż tych, którzy zgotowali im taki los.

Tadeusz Frączek:

LOGIKA DZIEJOWA

W roku 1981 byłem wprawdzie pracownikiem milicji, jednak w tym okresie nie zrobiłem nic takiego, czego mógłbym się wstydzić albo co chciałbym ukryć. W stanie wojennym kadra i studenci ówczesnej Wyższej Szkoły Oficerskiej brali udział w licznych wyjazdach i nie były to z pewnością wyjazdy w celach turystycznych. Miałem jednak to szczęście, że kiedy jeździłem ja, do niczego nie dochodziło. Należy pamiętać, że w milicji też byli różni ludzie. Przyglądałem się temu z bliska i mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że osoby z całego serca popierające tamten system należały do mniejszości. Stan wojenny dotknął w pewnym sensie również mnie. Nie należałem do osób pałających miłością do tamtego ustroju. Jako student mocno przeżyłem wydarzenia z roku 1968 i 1970. Do pracy w milicji nie popchnęło mnie z pewnością zaangażowanie ideowe. Jako człowiek startujący w dorosłe życie przypadkiem dowiedziałem się, że szkoła oficerska w Szczytnie ma kilka wolnych etatów. Pracownikowi naukowemu trudno było wtedy znaleźć posadę, która pozwoliłaby się usamodzielnić w którymś z większych miast Polski. Milicja dała mi taką możliwość.

Czy wprowadzenie stanu wojennego było koniecznością? Na to pytanie łatwo jest odpowiadać dzisiaj, dysponując bogatszymi źródłami historycznymi. Wtedy jednak, w 1981 roku to, że Rosjan nie stać na interwencję, nie było dla nikogo wcale takie oczywiste. Osobiście naprawdę się takiego scenariusza obawiałem. Całe szczęście, że oni mieli wtedy na głowie Afganistan, bo w przeciwnym razie powtórzyłby się scenariusz z Czechosłowacji i Węgier. Z reguły jest tak, że głębokim przeobrażeniom historycznym towarzyszą walki i ofiary. Z komunizmem w Polsce było podobnie. Stan wojenny był wyrazem takiej właśnie logiki dziejowej.

Wojciech Kułakowski

2006.12.13