Spełniłam swoje marzenie i w dniu 18 maja 2017 r. zdobyłam Babią Górę – Królową Beskidów. Przed wyprawą wiele czytałam o tym kapryśnym, nieprzewidywalnym i najbardziej zdradliwym szczycie w Polsce. Wiedziałam, że trzeba być przygotowanym na silny wiatr, niską temperaturę, obfite opady, ograniczoną widoczność, a nawet burze.

Nie bez powodu nadano górze takie nazwy jak: Diablak, czy Matka Niepogód. Wielokrotnie słuchałam też przepięknej ballady Andrzeja Mroza, który wyśpiewywał: „Ach ty Babia Góro Królowo Beskidów, dlaczego się chowasz w chmurach, gdy do ciebie idę. Odwracasz się ścianą deszczu otulasz się mgłami i śnieżycą nawet wiosną bronisz swojej grani.” Jednym słowem wszystkie informacje sprowadzały się do tego, że wyprawa choć bardzo kusząca, to ze względu na usytuowanie i aurę może być bardzo trudna. Swoimi marzeniami podzieliłam się z koleżanką, która od kilku lat towarzyszy mi w zdobywaniu gór. Tu muszę wspomnieć, że za każdym razem gdy wsiadałam do jej auta „puszczała” płytę z utworami wspomnianego wyżej pieśniarza Andrzeja Mroza. Z zaciekawieniem więc słuchałam turystycznego repertuaru i chciałam, by „wiatr z połonin targał moje włosy” i by „Beskidzka Pani nie broniła swojej grani”. Cóż, miłośniczka Mroza sama sobie winna, mogła mnie tą „Babią Górą” nie nęcić. Na szczęście przyjęła wyzwanie i w dniu 17 maja zawitałyśmy w miejscowości Zawoja – jednym z najpiękniejszych zakątków w Polsce. Zawsze, ilekroć zjawiamy się w nowych miejscach, pierwsze kroki kierujemy do punktu Informacji Turystycznej. W Babiogórskim Centrum Kultury przez dwie przesympatyczne pracownice zostałyśmy obdarowane mapami oraz różnymi ciekawie wydanymi informatorami noszącymi intrygującą nazwę „Czas na Zawoję”. Udzielono nam tam rzeczowych informacji. Podpowiedziano, że najlepiej podjechać samochodem na parking przy Przełęczy Krowiarki i ruszyć czerwonym szlakiem, wiodącym grzbietami przez Sokolicę (1367), Kępę (1521), Gówniak (1617) wprost na Babią Górę (1725). Następnie zejść czerwonym szlakiem do Przełęczy Brona i do Schroniska PTTK na Markowych Szczawinach. Tam odpocząć i zielonym szlakiem zejść do samochodu pozostawionego na Przełęczy Krowiarki. Taka trasa polegająca na zatoczeniu pętli bardzo nam się spodobała. Podziękowałyśmy miłym i kompetentnym pracownicom i udałyśmy się na szukanie kwatery. Nie było z tym problemu. Fajny, wygodny, czyściuteńki na dodatek z łazienką i możliwością korzystania z doskonale wyposażonej kuchni, pokój znalazłyśmy w Domu Gościnnym „Czesławka”. Dowiedziałyśmy się, że przywiozłyśmy pogodę, bo cały czas padało, a teraz świeci słońce. Zostawiłyśmy bagaże i poszłyśmy na rekonesans. Czysta, spokojna i bardzo atrakcyjna miejscowość. Polecam na wyprawy o każdej porze roku, dodatkową atrakcję stanowią wyciągi narciarskie, będę musiała sprawdzić je zimą. Spacerując po Zawoi zajrzałyśmy do studentów odbywających kurs ratowniczy i tam dzięki uprzejmości gospodarza zjadłyśmy pyszną pieczarkową i rozpływające się w ustach klopsiki z ziemniaczkami i surówką. Potem do kościółka na majowe. Nad szemrzący potok. Cały czas podnosiłyśmy głowy podziwiając szczyty ozdobione zalegającym w żlebach śniegiem. Wróciłyśmy na kwaterę i nastawiając budziki na 6tą wskoczyłyśmy do łóżek Początkowo myślałam, że mieszanina ekscytacji i obaw nie pozwolą mi usnąć, ale sen mnie szybko zmorzył. Rano tuż przed budzikiem byłam na nogach. Pakowałam plecak i widząc słońce za oknem zrezygnowałam z zabrania zimowej kurtki. Do plecaka zapakowałam normalną kurtkę oraz gruby, wełniany sweter, czapkę i... rękawiczki. Oczywiście przygotowane kanapki oraz wodę. Wypiłyśmy porządną kawę, zjadłyśmy lekkie śniadanie. Dokładnie o 8-mej w kasie Babiogórskiego Parku Narodowego na Przełęczy Krowiarki wykupiłyśmy dwa emeryckie bilety dowiadując się przy okazji, że jako pierwsze w tym dniu ruszamy na trasę. Dwie baby ruszyły na Babią. Słońce dla nas świeciło, ptaki dla nas koncertowały a my podpierając kijami do nordic walkingu wędrowałyśmy po przygodę. Małym aparatem Nikon fotografowałyśmy się wzajemnie nigdzie się nie spiesząc, bo dzień długi a pogoda piękna. Najpierw szłam lewa, prawa wspinając się po schodach utworzonych z ubitej ziemi zabezpieczonej drewnianymi balami. Po chwili lewa, kije i prawą podciągnij. Potem zmiana prawa, kije i lewą podciągnij. Wysiłek, grzejące słońce oraz ciężki plecak (chyba mi ktoś nakładł do niego kamieni) sprawiły, iż zdjęłam polar i się nim przepasałam. Aż trudno było uwierzyć, że aura nam sprzyjała, a marsz choć wymagający wysiłku nie stanowił problemu. Szłam śmiejąc się sama z siebie, że straszona śniegiem niosę w plecaku rękawiczki i na pewno one tyle ważą, że aż mam mokrą koszulę. I jak to w życiu bywa „babka się śmiała i w śnieg się wpakowała”. Śnieg pojawił się na naszej drodze i stanowił niegroźną przeszkodę. Docieramy do półki widokowej na Sokolicy i podziwiamy niesamowite piękno bezkresnego krajobrazu. Mamy niesamowite szczęście, bowiem tego piękna nie spowijają mgły nie moczy deszcz. Cieszymy słońcem wędrując ścieżką usłaną kamieniami wśród szpaleru kosodrzewiny. Za nami słychać głosy, schodzimy na pobocze, by przepuścić dwóch pozdrawiających nas piechurów. Za chwilę czterech młodzian żwawym krokiem i z radosnym pozdrowieniem też nas wyprzedza. Nie wyścigi nam w głowie, wręcz odwrotnie fajnie jest spotkać turystów. W Zawoi wiosna w całej krasie, natomiast na szlaku ten proces rozkwitu spowolniony, krzewy dopiero nabrzmiewają pąkami. Mamy więc okazję obserwować budzącą się do życia przyrodę i jej walkę ze śniegiem, bo im wyżej tym śniegu więcej. Zatrzymujemy na Kępie i podziwiamy wspaniały widok na Sokolicę. Kolejny przystanek robimy na Gówniaku, ja podnoszę but, zaciskam palcami nos i tak pozuje do zdjęcia obrazując miejsce, w którym odpoczywamy. Nie wiem skąd taka zapachowa nazwa, bo brzydkiej woni nie wyczuwamy, a czystość szlaku nie budzi zastrzeżeń – wszyscy o nią dbają. Nadal jest ciepło, ale gdy wychodzimy na otwartą przestrzeń i pniemy pod górę szaleje wiaterek i trzeba założyć sweterek. Jeszcze kilka kroków i oto... Królowa Beskidów – Babia Góra, która z wiatrem hula. Wiatr jest silny, a ja szczęśliwa bo na wymarzonym szczycie. Zakładam kurtkę i oszalała ze szczęścia chłonę to, co ukazuje mi Królowa – punkt widokowy na cztery strony świata. Nie jest mi zimno choć wieje ostro. Na szczycie jest już kilka osób, siedzą za kamiennym falochronem i zajadają kanapki, grzeją w słońcu. Robimy pamiątkowe fotki, by utrwalić fakt zdobycia szczytu. Siadamy też na kamiennych fotelach i z apetytem zjadamy kanapki. Adekwatnie do kulinarnego tematu w tamtej chwili powiedziałam, że zdobycie Babiej Góry to po prostu „bułka z masłem”. To prawda, że zmęczyłam się, spociłam nawet, ale samo wyjście dla mnie nie stanowiło problemu ponieważ pogoda wymarzona i kondycja wyćwiczona. Więc tak trochę bałwochwalczo wyskoczyłam z tą bułką, bo nie miałam pojęcia, że wyjście na szczyt to tylko połowa sukcesu. Patrząc na radość wszystkich zdobywców, którzy spotkali się na Babiej Górze po pokonaniu różnych szlaków chociażby Perć Akademików (po łańcuchach) czułam i ja rozpierającą dumę, że oto mam 57 lat, a jak kozica skaczę po górach. Silny wiatr towarzyszył całemu ceremoniałowi pobytu na szczycie i gdy już oczy nasyciłam, fotek narobiłam za koleżanką ruszyłam w dół. Tu dopiero zaczęła się walka o przetrwanie, bo stopy trzeba dobrze ułożyć, kijami zaprzeć... Oczywiście zachciało mi się fotek i podawałam aparat koleżance, by jak żartowałam sfotografowała mnie, gdy jestem w całości, bo za chwilę mogę polecieć... Chwila nieuwagi i mój Nikonek... roztrzaskał się o skały. Wypadły baterie, wszystko się jednym słowem wysypało i pootwierało. Wprawdzie udało nam się pozbierać i poskładać urządzenie, ale niestety muszę kupić nowy sprzęt. W sumie cieszyłam się, że to aparat, a nie telefon, którym posługiwałam się równolegle nagrywając i fotografując. Długo nie roztkliwiałam się nad utraconym sprzętem, bo wzmożona uwaga i oddechy schodzących za nami nakazywały mobilizację sił i koncentrację. Tak jak podchodzenie było „bułką z masłem”, tak schodzenie wymagało większego wysiłku. Dużą pomoc stanowiły kije, bo najpierw zaparłam się nimi o podłoże, by po chwili tam postawić stopę. Na dodatek szlak w wielu miejscach pokrywał ubity, śliski i nośny śnieg, który w innym miejscu tworzył białą papapkę. Przepuściłam wszystkich, których oddech czułam na plecach, mnie się nie spieszyło. Moja koleżanka Zosia zaliczyła niegroźny siad płaski na śniegu, inne osoby też widziałam jak biją pokłony, ja ufając kijom niczym narciarka biegowa brnęłam do przodu. Nie chcę straszyć, ale było trudno bowiem granica między twardym podłożem, a zalegającym śniegiem zacierała się i stąpanie wymagało uwagi. Mimo wolnego marszu i wyszukiwaniu dogodnego podłoża, źle oceniłam zaspę i noga wpadła mi aż po samo kolano i przy próbie wydostania stopy do buta nasypało mi się mokrego i lodowatego śniegu, którego szybko pozbyłam się z traperskiego, wygodnego buta. Tu ukłon właśnie w stronę butów, moje były wygodne, solidne i dobrze opinające kostkę, stąd śladowa ilość białego puchu, który i tak zmoczył skarpetkę. Wysiłek przy schodzeniu większy, ale wszystkie przeszkody przy zachowaniu ostrożności do pokonania. Skoro my sobie poradziłyśmy, to każdy kto lubi aktywność – da radę. Widok skąpanego w słońcu schroniska na Markowych Szczawinach oznaczał przystań i odpoczynek. Zmęczone, spocone ale szczęśliwe tam odpoczywałyśmy. Zamawiamy solidnego schabowego, kupujemy dwie koszulki z motywem zdobytej góry i napisem Babia Góra. Kupujemy widokówki, na mapach i czym sie tylko da stawiamy pamiątkowe pieczątki, odbieramy dyplomy potwierdzające zdobycie szczytu. Szczęścia jakie czuje się w takich chwilach, które okupione są przecież zmęczeniem, wysiłkiem fizycznym, wylanym potem... nie da się zdefiniować, dlatego posłużę się znów słowami pieśniarza Andrzeja Mroza i złożę hołd Królowej za to, że „nie broniła swojej grani i pozwoliła szczycić swoim pięknem” za które dziękujemy Ci „o Beskidów Pani”. Ze Schroniska Markowe Szczawiny droga łatwa i przyjemna. Wędrówkę po utworzonej półce kończymy na Przełęczy Krowiarki. Jesteśmy zmęczone, ale szczęśliwe i zadowolone. W sumie przygotowania do wyprawy zaczęłyśmy o 6- tej rano, a zakończyłyśmy o 18-tej zalegając w pokoju, by jeszcze raz studiować na mapie trasę naszego marszu i oglądać zdjęcia oraz nagrania w telefonie komórkowym. Za nami radosny marsz: „piętrem pogórzy, reglem dolnym, reglem górnym, strefą kosodrzewiny i piętrem halnym”, a matka natura i Babia Góra, która z wiatrem hula ukazała swoją niezapomnianą krasę, nasyciła też mocą, dumą i wiarą. Dziękując za niezapomniane, zapadające w umysł i serca doznania wznosiłam w modlitwie oczy ku niebu i w błogim uniesieniu zasnęłam. Następnego dnia w Kalwarii Zebrzydowskiej upadłam na kolana i po raz kolejny wyszeptałam: „Boże, choć Cię nie widzę, to czuję i za Twoją opiekę dziękuję”.

Grażyna Saj-Klocek

Babia Góra z wiatrem hula